Maria przesłała mi wywiad z Jej Tatą.
dzielę z Nim Jego odczucia.
(zaznaczenia w tekście - moje).
Bliski jak powietrze
Katarzyna Jabłońska 30-05-2009, ostatnia aktualizacja
06-06-2009 13:03
Z Jerzym Wocialem rozmawia Katarzyna Jabłońska
Rz: Sama poprosiłam
cię o tę rozmowę, Jerzy, a teraz trudno mi ją rozpocząć…
Dlaczego?
Mamy rozmawiać o
twoim życiu z ciężką chorobą – od jesieni walczysz z agresywnym rakiem – a my
zdrowi nie bardzo potrafimy rozmawiać z chorymi, boimy się, że nie będziemy
potrafili tej sytuacji sprostać.
Mam do swojej choroby stosunek jak najbardziej naturalny.
Jeżeli ktoś nie odzywał się do mnie, ponieważ się obawiał, że mnie dotknie
swoim zainteresowaniem, była to intuicja jak najbardziej fałszywa. Wsparcie
było i jest mi niezbędne jak powietrze.
Kiedy dwa dni po ratującej mi życie operacji odczytałem
SMS od żony jednego z moich przyjaciół: „Jurek wracaj szybko do zdrowia i do
nas”, poczułem się uskrzydlony. Pisała tak, jakbym zamarudził na rybach, a tu
kolacja czeka. Ten zwyczajny SMS dodał mi nadziei, że jeszcze może być w moim
życiu normalnie.
Teraz jesteś przed
kolejną chemią i wielką niewiadomą, co dalej.
Moją chorobę rozpoznano w stadium bardzo zaawansowanym,
przy którym były już przerzuty. W tej chwili leczone są właśnie one, tymczasem
nie można nie tylko zahamować choroby, ale nawet jej spowolnić. Obecny etap
terapii polega na tym, że do jeszcze mocniejszej chemii dołączono lek, który
nie ma charakteru chemicznego – ten zestaw działa w sposób bardzo inwazyjny i
precyzyjny.
Jak to znosisz?
Skutkiem ubocznym leczenia jest uszkodzona skóra na rękach
– pęka do krwi, muszę nosić specjalne rękawiczki, żeby nieustannie się nie
urażać.
To niejedyna
dolegliwość, z którą się borykasz.
Mój organizm na zawsze został okaleczony i nie funkcjonuje
naturalnie. Teraz muszę na przykład pewne procesy fizjologiczne regulować dużą
ilością lekarstw. To oczywiście niewygodne i niezbyt przyjemne, jednak
błogosławię te lekarstwa – dzięki nim mogę spokojnie przespać noc i tak
przysposobić organizm, żeby w miarę normalnie funkcjonować wśród ludzi. To jest
źródło mojego dobrego samopoczucia – jeśli leki zadziałają, mogę być odprężony,
a nawet radosny. Choroba nie oduczyła mnie radości.
A czy czegoś cię
nauczyła?
Choroba uczy pokory i bardzo dobitnie pokazuje, jak bardzo
zależni jesteśmy od innych. Nie wyobrażam sobie, jak bym funkcjonował, gdybym
był człowiekiem samotnym. Odczuć to można w bardzo praktycznym wymiarze. Chory
musi dojechać do szpitala na zabieg, a często jest tak osłabiony, że sam nie
jest w stanie sobie poradzić. Jesteśmy jednak niesamodzielni również w tym
sensie, że potrzebujemy obecności i bliskości drugiego człowieka. Bardzo
potrzebujemy, żeby nas ktoś pocieszył, uścisnął, okazał nam swoją solidarność.
Tak jesteśmy ukonstytuowani. Trzeba nam, żeby ktoś nas przytulił i powiedział:
„Trzymaj się. W razie potrzeby jestem blisko”.
Choroba uczy też proszenia o pomoc, a to bywa bardzo
trudne. Świadczenie pomocy jest zdecydowanie bardziej komfortową sytuacją niż
jej przyjmowanie.
A ty sam potrafisz
przyjmować pomoc?
Na początku było mi trudno. Nie tylko nie umiałem prosić o
pomoc, ale dużym problemem było dla mnie także przyjmowanie tej oferowanej.
Krygowałem się, wykręcałem, bagatelizowałem swój stan, swoje osłabienie.
Dzisiaj przychodzi mi to już łatwiej. Zwłaszcza że uświadomiono mi – a ja
przyswoiłem sobie tę kolejną lekcję – iż otrzymywanego od innych dobra nie
musimy zamykać w kręgu naszego stanu posiadania, ale możemy je obficie
rozdawać, często już w innej formie. Jeżeli przyjmiemy tę zasadę i zaczniemy ją
praktykować, łatwiej nam przyjmować pomoc innych.
Choroba uczy nas też zaufania do innych, choćby do
lekarzy. W pewnym momencie muszę przyjąć do wiadomości, że moje życie jest w
ich rękach i nie jestem w stanie skontrolować wszystkiego, co się wokół mnie
dzieje.
Człowiek chory
zdany jest na przyjmowanie pomocy w najbardziej intymnej przestrzeni swojego
ciała. Poradziłeś sobie z tym?
Poradziłem sobie, musiałem sobie poradzić. Bardzo pomogły
mi pielęgniarki w szpitalu, były troskliwe i taktowne. Pomagały mi tak długo,
jak mój stan tego wymagał, później jednak – za co jestem bardzo wdzięczny –
zaczęły się domagać, żebym wstawał, chodził do toalety, sam siebie obsługiwał w
zakresie higienicznym, co wcale nie było łatwe. Rzeczywiście, przyjmowanie
pomocy w najintymniejszej przestrzeni swojego ciała i fizjologii bardzo
dobitnie pokazuje nam, że w pewnym momencie musimy wszystko wypuścić z ręki. To
doświadczenie jest bardzo dotkliwe, momentami miażdżące, zwłaszcza kiedy spada
na nas nagle, kiedy wydaje się nam, że nic nam nie zagraża, że świetnie
panujemy nad sytuacją i swoim życiem. A prawda jest taka, że nie zależymy od
samych siebie. Jesteśmy bytem kruchym, ułomnym, przemijającym i choroba z całą
mocą uwydatnia i unaocznia nam tę prawdę. Wielokrotnie rozważałem te sprawy na
przykładzie tekstów Platona czy stoików. Teraz muszę im stawić czoło w sposób
jak najbardziej praktyczny.
Czy filozofia,
która jest twoim „zawodem” i pasją, przychodzi ci tutaj z pomocą?
W sytuacji śmiertelnej choroby, z jaką się obecnie
borykam, filozofia okazuje się boleśnie niewystarczająca. W takim momencie
najcenniejsza jest realna obecność bliskiego człowieka. Idąc na spotkanie z
tobą, odebrałem SMS od córki: „Damy radę, Ojczulku, ze wszystkim damy radę”. A
kiedy po operacji wybudziłem się z narkozy, zobaczyłem na szafce obok łóżka
piękny kolaż zrobiony przez córkę, a ułożony z różnych sytuacji naszego
wspólnego życia zatrzymanych na zdjęciach. Obrazek opatrzony był napisem:
„Kochamy Cię, Tatusiu, do zobaczenia jutro”. Błyskawicznie to zrobiła –
powycinała ze zdjęć fragmenciki i skomponowała w niezwykłą całość, oprawiła i
przyniosła mi do szpitala. Ten widok napełnił mnie radością i nadzieją.
Ofiarna obecność bliskich i przyjaciół, którzy mnie
odwiedzają i otaczają, często bardzo konkretną, troską, to wielki dar. Dla mnie
bezcenną pomocą jest również wiara – siłę czerpię z mojej osobowej relacji z
Bogiem i z Kościołem.
Mówisz o swojej
osobowej relacji z Bogiem... Czy nie pytasz Go, dlaczego spadła na ciebie ta
straszna choroba, nie masz do Niego o to żalu?
Ani przez chwilę nie miałem żalu do Boga. Od samego
początku, kiedy dowiedziałem się, że mam nowotwór, było dla mnie jasne, że to
doświadczenie, które Bóg mi przeznaczył. Nie było żadnego buntu czy pytania:
dlaczego ja? Mogę powiedzieć z całkowitą wewnętrzną uczciwością, że od początku
byłem pojednany z tym doświadczeniem.
Co to znaczy być
pojednanym z taką chorobą?
Byłem pojednany w tym sensie, że kiedy lekarze powiedzieli
mi o rozsianym w moim ciele nowotworze, nie miałem poczucia katastrofy, nie
czułem, żeby świat mi się zawalił, rozsypał. Przyjąłem to w absolutnym pokoju.
I w taki sposób przeżywam to nadal. Oczywiście, na co dzień przeżywam sytuacje
bardzo uciążliwe, niekiedy upokarzające, ponieważ jestem teraz człowiekiem
fizycznie upośledzonym i to upośledzenie daje znać o sobie w sposób bardzo dla
mnie przykry.
W takich momentach
także się nie buntujesz?
Nie buntuję się, ale czasem czuję się osaczony swoją
niesprawnością. Nie trwa to jednak zbyt długo, muszę szybko reagować, doraźnie
radzić sobie z okaleczeniem, które jest skutkiem choroby zasadniczej.
A kiedy kolejne
chemioterapie nie dają rezultatów?
Męczą mnie zabiegi chemioterapii. I deprymuje mnie, że
pomimo inwazyjnego leczenia nie jest lepiej, wręcz przeciwnie – jest coraz
gorzej. Choroba nie tylko nie została zatrzymana, ale nadal się rozwija.
Absolutnie na pewno chcę żyć. Jestem bardzo wkorzeniony w życie tu i teraz.
Niemniej jest możliwe, a nawet wielce prawdopodobne, że Bóg ma wobec mnie inne
plany.
Czy najbliżsi
również są pojednani z twoją chorobą?
Prawdę powiedziawszy: nie wiem. Wiem natomiast, że moja
choroba ogromnie nas zjednoczyła. Myślę tutaj nie tylko o mojej żonie i
córkach, ale też o swojej siostrze i jej synach. Zawsze byliśmy sobie bliscy,
jednak teraz ta bliskość jest wyjątkowa. Niemniej to są dla nas wszystkich bardzo
trudne chwile, a jeśli choroby nie da się zahamować, przyjdą jeszcze
trudniejsze. To wielkie napięcie żyć u boku człowieka, który jest śmiertelnie
chory i któremu nie można w sposób zasadniczy pomóc, czyli sprawić, żeby nie
był chory.
Ty i twoi bliscy rozmawiacie
o tym otwarcie?
Rozmawiamy otwarcie, ale też nie poświęcamy tej sprawie
przesadnie dużo miejsca. Trzeba zachować jakiś umiar. W gruncie rzeczy tu nic
nie jest przesądzone – wszystko się może zdarzyć, bo ta choroba jest
nieobliczalna. Jesteśmy zdania, że trzeba w miarę możliwości normalnie żyć. I
mnie się zdaje, że tak żyjemy. Każde z nas, nie wyłączając mnie, ma swoje
sprawy i obowiązki. W tej chwili tłumaczę książkę, mam nadzieję, że będzie mi
dane tłumaczyć następne, które czekają w kolejności. Zobowiązałem się do
napisania kilku tekstów. Życie toczy się codziennym trybem. I chwała Bogu.
Nie masz ochoty
zarzucić tej codzienności i zająć się sprawami niecodziennymi, wyjątkowymi?
Niektórzy tak właśnie robią.
Moja choroba nie sprawiła, żebym chciał uciec od życia,
które dotąd wiodłem. Przeciwnie, pomogła mi raczej je docenić. W miarę
możliwości żyję tak jak przed chorobą. Moje obecne życie stanowi ciąg dalszy
tamtego. Istotną różnicą są pobyty w szpitalu i brak zajęć ze studentami. Nie
kryję, że kiedy jestem na uniwersytecie i widzę młodzież, przeżywam nostalgię
za czasem, kiedy uczyłem. Nie mam natomiast gorączkowej potrzeby zajmowania się
jakimiś wyszukanymi rzeczami. Czekam niecierpliwie na lato. Chciałbym pojechać
w nasze ukochane miejsce nad morze. Chciałbym wybrać się z przyjacielem na
ryby.