poniedziałek, 31 stycznia 2011

[288]. kuchnia dla bezżołądkowców?

komentarze pod ostatnim postem zainspirowały mnie do napisania tego posta: co sądzicie o stworzeniu bloga z przepisami kulinarnymi dla osób po całkowitej resekcji żołądka?

mam wątpliwości co do słuszności tego pomysłu - nie wiem, czy nie jest tak, że każde z nas może (jest w stanie) jeść coś innego.

a może lepszym pomysłem byłoby stworzenie bloga z przepisami kulinarnymi dla osób z chorobą nowotworową? - wówczas można byłoby wyodrębnić dział z przepisami dla bezżołądkowców.
i koniecznie oczywiście powstałby dział dla osób w trakcie chemioterapii - z trikami jak przeżyć ten zły czas.

proszę, napiszcie co sądzicie.
bardzo chciałabym poznać Waszą opinię i Wasze sugestie.

***
a tymczasem oddalam się grać na naszym nowiutkim XBOX-ie.
Niemąż uznał, że jest nam niezbędny, bo gdy wciągnę się w granie, szybciej minie mi czas oczekiwania na wynik PET-a, a i mniej będę gdybała o wyniku badania.

niedziela, 30 stycznia 2011

[287]. katar.

katar mam.
cokolwiek przymuliło mnie.

***
dziś powinien być post jak z bloga kulinarnego, bo od rana do teraz stałam przy garach.

Niemąż skomplementował, że uwielbia moją kuchnię i domową atmosferę, którą tworzę.
Syn powiedział, że uwielbia z nami siedzieć przy stole, wspólnie jeść, pomagać mi w kuchni i że kocha jeździć ze mną na zakupy (w markecie pcha wózek, wykłada i pakuje towar, potem dźwiga nieporadnie siatkę - ty mamusiu nie możesz, masz szwy na brzuszku).
sielaneczka, pszę Państwa.
lukrowana różowiutka sielaneczka.

może się mylę, ale wydaje mi się, że nie byłoby aż tak ciepłej bliskości gdyby nie doświadczenie mojej niespodziewanej choroby.
bardzo mocno nas to połączyło.

sobota, 29 stycznia 2011

[286]. pet ct.

zrobiłam badanie.
czekam na opis, będzie za pięć - siedem dni.

i w Biosfeerze zupę z soczewicy zjadłam.
i w kinie byłam na Jak zostać królem.
i do zdjęć pozowałam.

a wszystko po to, by nie być w domu z Synem i nie świecić na Niego kontrastem, bo okres połowicznego rozpadu izotopu od wstrzyknięcia wynosi sześć godzin.

***
a Panowie musieli sobie sami radzić, więc na obiad poszli do pizzerni.
jak donosi Niemąż, Syn zjadł w całości jedną pizzę.
(poniżej - mina po zjedzeniu całej pizzy).

piątek, 28 stycznia 2011

[285]. wizyty.

przed południem nawiedziła mnie przyszywana Siostra i wręczyła prezent, który pozwolę sobie potraktować jako amulet i w dniu jutrzejszym udam się z nim na badanie PET.

popołudniu złożyliśmy wizytę Ani, przyjaciółce z czasów dzieciństwa.
(jak widzicie na poniższej fotografii, Ania gotuje pyszny makaron al dente. jest on tak dobry, że można go jeść bez omasty.)

***
z obiema paniami mam sporadyczny kontakt, a mimo to obie znajomości są intensywne.
bardzo lubię z Nimi rozmawiać.
pewnie dlatego że uwielbiam mądre, silne, piękne kobiety.

a jeśli chodzi właśnie o takie kobiety...
na blogu Licencji pojawiła się prośba o pomoc dla Sylwii.
jeśli możecie, pomóżmy Jej.
przelanie na Jej konto chociażby 10 czy 50 zł nie zrujnuje domowych budżetów, a Sylwia będzie miała ciut lżej w popieprzonym życiu.

czwartek, 27 stycznia 2011

[284]. nierówne.

- jak to jest, mamo: mówisz, że mam zjeść ile chcę, ale mówisz mi jednocześnie, że mam zjeść wszystko. przecież to jest nierówne.
z dumy napęczniałam, urosłam.
filozof rośnie! po mamusi! wyczuwa ontologię i logikę!

***
byliśmy dziś na Safari 3d. słaby film, niespójny, przegadany.
kategorycznie zakazuję Wam go oglądać.


à propos internetowych porad - przejrzałam w tym tygodniu zylion blogów szafiarek.
i doszłam do wniosku, że świat idzie w złą stronę.

niewtajemniczonym wyjaśniam: szafiarki to panie, które z rycia w second handach zrobiły religię, a z siebie - bóstwa tej wiary.
szafiarki ubierają się w te wygrzebane (i oczywiście odpowiednio stuningowane) ubrania, robią zdjęcia, a następnie wrzucają focie na blogasia z komenciem o tym co jest co i co z czym należy aktualnie zestawić.
myśl przewodnia tych parareportaży: kreacje muszą być en vogue. panie -sądząc po ekspresji twarzy i ciała - aspirują do tap madl.
wybaczyłabym, gdyby tylko nastolatki fotografowały się i cieszyły młode serduszka zdobyczami z lumpeksu.
napiszę więcej: radowałabym się razem z nimi - ich zaradnością w trudnych ekonomicznie czasach, pracą nad wyrabianiem dobrego smaku oraz zacięciem proekologicznym (minimalizm, reuse, recycle, te sprawy).
niestety! z zakłopotaniem stwierdziłam, że znalazłam wiele blogów szafiarek prowadzonych przez panie, które nastolatkami od dawna już nie są.
i wezbrał we mnie obrzydliwy rechot z głębi trzewi, bo jestem zdania, że pewnych rzeczy w pewnym wieku nie przystoi robić.
do diaska (jak mawia mój Syn), do diaska, drogie panie szafiarki, błagam was o wewnętrzną cenzurę.
zanim zrobicie sobie kolejne zdjęcie na statywie, obejrzyjcie się dokładnie w lustrze.

jednak zdigitalizowane społeczeństwo to przekleństwo. brak krytycyzmu - tragedia.
a jeśli macie ochotę wstrętnie ponaśmiewać się z zadufania albo złapać megadoła nad ludzką głupotą, szczerze polecam większość blogów szafiarek.

środa, 26 stycznia 2011

[283]. wampirek.

wracaj prędko wujeczku ze spotkania, jesteś mi niezbędny do bezbolesnego wyrwania zęba - nakazał Giancarlo przez telefon, jednocześnie kiwając w przód i tył prawą górną jedynką.
wujeczek wrócił, wspólnie zjedliśmy kalafiorową - krem z grzankami, kluskami i żółtym serem, po czym panowie przystąpili do ekstrakcji.

na zdjęciu - efekt końcowy.
tak oto Syn stracił szósty mleczny ząb. dzielny jest. ani razu nawet nie pisnął.

jesteś moim najukochańszym wujeczkiem, wspaniale wyrywasz zęby - zaszczebiotał Giancarlo po zabiegu, siarczyście całując Niemęża w rękę.

wtorek, 25 stycznia 2011

[282]. stałe.

oto mój portret z dzisiaj.
w rzeczywistości nie prezentuję się tak korzystnie, ponieważ poddawałam się dziś w gabinecie kosmetycznym różnym zabiegom.

pani kosmetyczka udzieliła mi szeregu porad dotyczących pielęgnacji cery.
co ciekawe, jej zalecenia stoją całkowicie w sprzeczności z tymi, które usłyszałam od poprzedniej pani kosmetyczki.

muszę zrewidować aksjomaty.

chociaż może po prostu w wyniku menopauzy i po chemiach zmieniła mi się cera.
no nie wiem, nie ogarniam.

poniedziałek, 24 stycznia 2011

[281]. postęp.

okazało się, że Giancarlo ma żyłkę pedagoga.

dziś w przedszkolu uczył najlepszego przyjaciela pisać.
a właściwie, według słów Syna, tylko pomagał łączyć literki w słowo.
chociaż, gwoli ścisłości, napisał literki, bo przyjaciel pisać nie umie.
i mu te literki połączył; czyli jednak, dokładniej rzecz ujmując, pokazał jak się to słowo pisze.

wtedy wkroczyła do akcji pani przedszkolanka.
przebiegła z niej istota - sądziła, że przygwoździ Syna, wykazując Mu, że pisze wyraz, którego znaczenia nie rozumie.
w błędzie była, bo rozumiał i wyjaśnił. co więcej - podał synonimy.


wieczorem zadzwoniłam do Mamy przyjaciela Syna wyrazić swoje ubolewanie z powodu zaistniałej sytuacji.
zagwarantowałam również, że za następnym razem, gdy Giancarlo będzie uczył pisać, słowo fiut zostanie napisane bez błędu - przez i, a nie - przez jot.

i żeby nie było - wyjaśniam:
wyraz ów został naszeptany Synowi i Jego przyjacielowi przez pewnego Karola ze starszej grupy.
u nas w domu jeszcze tak się nie odzywamy, póki co.

a ja znam nazwisko tego Karola. i nie będę bała się użyć.
może napiszę mu FIUT na jego szafce z kapciuszkami?

niedziela, 23 stycznia 2011

[280]. Kalimba.

korzystając z faktu, że mam więcej sił wybraliśmy się dziś przetestować nowe miejsce.

Kalimba jest przyjazna dzieciom, wygodna dla rodziców, swojsko bezpretensjonalna, z sympatyczną obsługą i przyzwoitym jedzeniem (tak dla dziecka jak i dla matki bez żołądka - zjedliśmy po pomidorowej z ryżem i zagryźliśmy wafelkami przekładanymi masą kajmakową i nie wynicowało nas ani nie zwinęło w rulon - a to dość istotne, szczególnie że dzień wcześniej umarłam kilkanaście razy po zupie z mleczka kokosowego, którą jakiś sushimanchuj doprawił octem zamiast trawą cytrynową).

obserwując ludzi w kawiarni pomyślałam, że przyjście tutaj bez dziecka to całkowite faux pas.
fajnie, że powstają lokale, w których dzieci biegające w rajstopkach między stolikami nikomu nie przeszkadzają.

***
gdy rozstałam się z ojcem dziecka AKA Voldemortem, zaczęłam wychodzić z Synem na miasto - z przyjaciółkami, z narzeczonymi i bez.
kiedyś Voldemort wysyczał mi przez telefon rozwścieczonym tonem - muzykę słyszę, znowu jesteś z małym w knajpie?
potwierdziłam.
on mi na to: dzieci ma się po to, żeby z nimi w domu siedzieć, a nie żeby chodzić z nimi jeść po restauracjach. dobre matki siedzą z dziećmi w domu.
zaiste powiadam Wam, nie uwierzyłam.
nie uwierzyłam, bo widziałam całkiem coś innego we Włoszech, we Francji, w Austrii.
no więc powiedziałam: a we Włoszech czy we Francji tak robią, to czemu tu nie można?
Voldemort odparł: bo tu jest Polska i tu się tak nie robi.

jakie szczęście, że są miejsca, które obalają ten mit w dwójnasób.

sobota, 22 stycznia 2011

[279]. rozwidlenie.

oto stoję na rozdrożu - w sobotę za tydzień mam badanie PET, które przesądzi, co dalej.
jakie są możliwości?

z badania wychodzi, że:
1. jestem zdrowa, tak więc:
- zaczynam szukać pracy moich marzeń - tak żeby móc jednocześnie zajmować się Synem, domem oraz swoimi zainteresowaniami
- dyskretnie monitoruję zdrowie

2. jestem chora, więc:
- zaczynam leczyć wg popularnych schematów leczenia lub
- na podstawie bloczka (flaczka) z operacji wysłanego do genewake.org leczę się wg optymalnej terapii celowanej (możliwy szeroki wachlarz opcji - przepraszka że po angielsku, ale to z zagranicznego maila): taxans, vincaalcoloids, platin, irinotecan, topotecan, gemcitabin, capecitabin, anthracyclins; avastin,  erbitux; tyrosinkinase inhibitors (sunitinib, lapatinib, erlotinib or gefinitib); mTor-inhibitors, PPARG-antagonists, COX2-inhibitors, proteasome-inhibitors, thalidomid; erlotinib + celecoxib + capecitabin; etoposid + cisplatin); (a herceptyna odpada, jestem niewrażliwa - już przebadane).
(... żeby nie było złudzeń: Metastatic gastric carcinoma is currently incurable.cytat z w/w serwisu)
- szamoczę się z codziennością (od chemii do chemii, od morfologii do pawia itp.), markując uczestniczenie w życiu zdrowych.

kiepska alternatywa.
bardzo kiepska.

piątek, 21 stycznia 2011

[278]. urodziny Syna.

sześć lat temu, parę minut po godzinie jedenastej rano, świat zmienił wagę.
i nawet jeśli nadal uważam, że przenoszenie genów jest działaniem skrajnie egoistycznym, to muszę przyznać, że warto było, bo wiele się nauczyłam.

nauczyłam się odczytywać myśli z mimiki twarzy - z drgnięcia kącika ust, drobnego zmarszczenia noska.
nauczyłam się przewidywać przyszłość, czego przejawem zewnętrznym stała się pojemna torba zaopatrzona We Wszystko Co Będzie Niezbędne - chusteczki, bluzę, spodenki, samochodziki, ludziki, książeczki, kredki, soczek, herbatniki itd. (gdy zarzuca się tę torbę, należy obowiązkowo wypowiedzieć opa, ułatwiające noszenie jej na ramieniu).
nauczyłam się być elastyczna (chcesz wózek do wożenia Kubusia Puchatka? nie ma sprawy, kupię) i tolerancyjna (ależ proszę bardzo, jasne że możesz włożyć całego pilota od telewizora do buzi).
i nieustannie się uczę.

mój Syn otwiera nowe horyzonty - nie tylko na swój użytek, ale również dla mnie.
wskazuje nieznane dotąd możliwości, odkrywa rozwiązania, podaje nowe interpretacje.
jest entuzjastyczny, twórczy, nieskrępowany, swobodny.

i  taki bądź zawsze.

Sto lat, Malutku.
.
***
... i obiecuję, że co roku, dopóki Ci się to nie znudzi, będę z Tobą przygotowywała taki pyszny tort jak ten, który zrobiliśmy dziś.

czwartek, 20 stycznia 2011

[277]. konkurs na Blog Roku.

drodzy Czytelnicy,
serdecznie dziękuję Wam za głosy, które oddaliście na mnie w drugiej turze tytułowego konkursu.
na nasze wspólne szczęście blog nie przeszedł do trzeciej tury, dzięki czemu Wy nie nadwerężycie kieszeni i kciuków wysyłaniem esów, a ja już nie muszę się spinać żeby pisać lekko i dowcipnie.

***
miałam nadzieję, że kolega Kilmore Fisz pojedzie mnie i mój styl pisania, udzieli ojcowskich wskazówek nad czym powinnam popracować, a tu - dupa.
Kilmore napisał o moim blogu uprzejmie i bardzo oględnie, co mnie napawa smutkiem i żałością jak stąd do tamtąd.

Kilmore, wstydź się, fuu!

środa, 19 stycznia 2011

[276]. występ.


na focie: Giancarlo drapie się ziewając i śpiewając.
 
na focie: Giancarlo strzela maskę pt. jestem aniołem, kup mi prędko duże LEGO Atlantis.


Babcia B. uświetniła swoją obecnością występ, za co dostała: po pierwsze - handmejdniętą wnuczka dłońmi laurkę, po drugie - poczęstunek przygotowany przez mamuśki z rady rodziców.

Giancarlo zachował się na miarę swoich możliwości oraz chęci: jak zwykle markował śpiewanie, tradycyjnie nerwowo ziewał i drapał się po całym ciele, robił miny oraz machał do nas ręką. 
na szczęście w odpowiednim momencie udało Mu się w miarę poprawnie wyrecytować swoją kwestię - a gdy przyjdą strachy, pod wieczór lub z rana, wtedy najbezpieczniej na dziadka kolanach - co oczywiście zachwyciło widownię.
...a jeśli nie zachwyciło, to co z tego; grunt że ja i Babcia B. byłyśmy zachwycone.

wtorek, 18 stycznia 2011

[275]. rak, bieganie i Senegal.

odkryłam dziś w Wyborczej wywiad z Aniąha, moją internetową znajomą.
wspaniały wywiad, przesympatyczne komentarze pod nim.
polecam.

***
z każdym dniem dźwigam się bardziej.
i tak np. od trzech dni nie łykam metoclopramidu i, prócz trochę irytującego burczenia w przełyku, nic mi się nie dzieje.
z jedzeniem już radzę sobie dobrze, choć nadal zdarza mi się zatykać. na szczęście już nie tak potwornie boleśnie.

podsumowując: po siedmiu miesiącach od jednej operacji oraz trzech od drugiej, czuję się zdrowa (chociaż trochę zmęczona, ale tylko trochę).
co ważniejsze, wróciła forma intelektualna (bałam się, że po chemioterapiach synapsy w mózgu definitywnie się spaliły i stałam się głupią pipą bez koszyczka, która potrafi tylko oglądać obrazki w żurnalach, bo nie umie się skupić nawet na lekturze podpisów pod nimi).

teraz poprawię ciut morfologię, skoczę do ginekologa na przegląd resztek podwozia, utyję z pięć kilogramów i zrobię PET-a, który potwierdzi, żem zdrowa.
następnie odwiedzę Ulubionego Doktorka i powiem Mu że mnie całkiem wyzdrowiał.
oto mój plan dźwigania się na najbliższy miesiąc.

a Wy jakie macie plany na najbliższy czas?

poniedziałek, 17 stycznia 2011

[274]. urodziny.

dziś przyjrzałam się sobie w lustrze: wiszą mi uszy.
gdybym nosiła biustonosz (właściwiej byłoby napisać: gdyby było go na co zakładać), to płatki uszu wkręcałyby się w ramiączka stanika. a może nawet wpadałyby do miseczek.
tłumaczę sobie, że to normalne - grawitacja ciągnie uszy; one zaś są częścią ciała rosnącą przez całe życie, więc to naturalne, że w moim wieku zwieszają się niczym słuchy zająca.

***
do późnego popołudnia zmitrężyłam dzień z Niemężem (i Kudłatą) w piernatach, gadając o głupotach, jedząc oraz oglądając komedię z rozbrajającym Valem Kilmerem w roli homoseksualisty.

następnie zapadła ciemna noc. założyłam więc przebiegle maskującą czapkę (ach, uszyska) i pomknęliśmy na sushi.
jak zwykle zamówiłam zupę miso oraz futomaki z pieczonym łososiem i serkiem philadelphia.
jak zwykle jadłam z niewymuszonym wdziękiem oraz wrodzoną elegancją, markując, że umiem trzymać pałeczki.
niestety to nieprawda, ponieważ za każdą próbą dziugnięcia sushi górna pałeczka krzyżuje mi się z dolną i tylko sile charakteru i bliskości progenitury zawdzięczam to, że opanowuję się i nie krzyczę na całą restaurację: ja jebię, dajcie widelec, łyżkę plastikową chociaż, bo nie ogarniam.

tymczasem właściciele restauracji dowiedzieli się od Syna, że to przyjęcie urodzinowe i zaserwowali w gratisie ryżowe balasy z węgorzem w sosie teryiaki.
jak widzicie na poniższej dokumentacyjnej focie, w restauracji byli z nami również miś Tuliś oraz świnka Hamm, miód i wino pili i dobrze się bawili.
tak oto czarująco spędziliśmy moje urodziny.

***
dziękuję Wam za życzenia - liczne telefony, esy, wpisy na fejsiku oraz maile.
dziękuję za pamięć.

jak mawiają stare łupy w brzydkich beretach: oby zdrowie było, reszta sama się ułoży.
dopiero w trzydzieste piąte urodziny zrozumiałam sens tego powiedzenia.

niedziela, 16 stycznia 2011

[273]. wigilia urodzin.

jutro moje urodziny.
poproszę o:

1. drewniany domek obrośnięty bluszczem, jeśli można - niech będzie na Mazurach.

2. domeczek w górach.

3. torbę z filcu:

 4. coroczne wakacje na Dominikanie w porze zimowej:
5. kolację w tej restauracji:
6. przynajmniej trzy kilo tłuszczyku (optymalnie - pięć) - do równomiernego rozlokowania na biodrach, udach i pupie.
7. ten samochód.
8. komplety biżutów - z kolekcji Klimta oraz Muchy.

bardzo proszę o uważne pochylenie się nad moją listą prezentów.
z góry dziękuję za pomoc w realizacji marzeń.

a ja wracam do szukania przepisu na tort.

sobota, 15 stycznia 2011

[272]. M.

dziś M. pożegnała Mamę.

















































***
konkurs sprawił, że powiększyło się grono czytających, więc komentarze zaczęły żyć własnym życiem.
nie będę ich moderować. czujcie się swobodni, niech Was niesie wewnętrzny floł.

w swojej kategorii nadal jestem w pierwszej czwórce najbardziej popularnych blogów.
odkryłam z zakłopotaniem i przykrością, że wpasowałam się w towarzystwo. właściwie kategoria powinna mieć podtytuł e-gawęda o nieszczęściu/chorobie.

widać zdrowi mają niewiele do przekazania.

tymczasem, tym którzy nie doczytali albo nie ogarnęli, wylistuję jakie mam główne cele w prowadzeniu bloga.
po pierwsze primo - piszę dziennik zdarzeń dla Syna,
po drugie primo - jestem w intaczu: nie zawsze mam siłę informować znajomych co u mnie, nie zawsze Wy macie odwagę do mnie zadzwonić; jednak mimo mankamentów blog jest niezłym sposobem na dyskretny kontakt,
po trzecie primo - dzielę się tym co wiem o raku żołądka z potrzebującymi.

a teraz czekam na lawinę komentarzy.

piątek, 14 stycznia 2011

[271]. M.

- nie powinnam dzwonić akurat do ciebie, ale pomyślałam, że mnie zrozumiesz. powiedz, co ja mam powiedzieć mamie? - chlipnęła do słuchawki M.
odchlipnęłam - powiedz Jej, że ją kochasz, że jest najwspanialszą mamą na świecie. powiedz Jej, że gdy będziesz mieć dzieci postarasz się być taką mamą jak Ona jest dla was.

nieuchronność, truizm.
co więcej mogę? nic. mogę powiedzieć bla, bla, wspólnie pochlipać.

***
mama M. od czterech lat walczy, teraz od trzech miesięcy leży w łóżku.
a wczoraj Centrum Onkologii odmówiło już leczenia.
za ostatnim razem gdy rozmawiałam z M., Jej mama kazała mi przekazać, że mam pamiętać, że walki nie ma się dosyć.

***
irytuje mnie ta choroba.
wszędzie wokół jej pełno.

zastanawiam się, za ile lat nastąpi czas obowiązkowych badań przesiewowych.
chyba taniej byłoby wykrywać wczesne stadia choroby zamiast leczyć zaawansowanie chorych?
a co się tyczy chorych - ciekawe, kiedy staną się powszechne terapie celowane zamiast standardowego leczenia według schematu NFZ.

***
badania krwi zrobiłam.
jednym z głównych moich zmartwień (prócz leukocytów i wyników wątrobowych) był stan żelaza (ci bez żołądka wiedzą o co chodzi, tym niewiedzącym w skrócie wytłumaczę: jak nie masz wora na jedzenie, słabo przyswajasz żelazo).

żelaza uhodowałam 85 jednostek (było 14 jednostek miesiąc temu).
w związku z tym czuję się w obowiązku zareklamować i polecić preparat, którym się pasę.

czwartek, 13 stycznia 2011

[270]. bla, bla, bla.

oj, dostałam od Was burę za bla bla ku pamięci Kolbergera.
cóż - Waszym prawem jest nie zgadzać się i krytykować.
i macie prawo upierać się, że wszyscy żyjący z definicji muszą być piewcami życia.

tymczasem ja zgodziłam się na śmierć.

jeśli mam żyć za cenę cierpienia, bólu, wolę umrzeć.
jeśli mam żyć dla bliskich, po to by ich życie utrzymało za wszelką cenę dotychczasową równowagę, wolę umrzeć.
przecież gdy umrę nastanie nowa równowaga, nie gorsza od poprzedniej.

a mnie ciekawi co jest po drugiej stronie.

dopóki jestem, jestem.
gdy przyjdzie odejść, odejdę.
bla, bla, bla.

***

dziesięć lat temu, niedługo po śmierci mojego Ojca miałam taki sen: wspinam się monumentalnymi schodami, idąc głaszczę dłonią  wiekową balustradę z białego marmuru.
w połowie schodów spotykam Ojca. pytam się Go: tato, czemu tu pusto, nie ma nikogo?
On mi na to: czekamy, niedługo przyjdą.

środa, 12 stycznia 2011

[269]. refleksja.

czymże byłby blog o zmaganiach z chorobą nowotworową bez odniesienia się do aktualności z branży, nieprawdaż?
tak oto, z urzędu, przez mętnie rozumiane pokrewieństwo, czuję się upoważniona napisać coś o śmierci Krzysztofa Kolbergera, coś o Jego chorobie i o tym, jak pięknie czytał testament Jana Pawła II.
więc piszę: bla, bla bla, bla, bla, bla.

oczywiście można napisać o wzruszeniu, o przejęciu i wielu innych emocjach.
a tymczasem, zwyczajnie, Kolberger był chory, więc umarł.
nieuchronność. truizm.
bo tylko tyle możemy o Nim powiedzieć. my, którzy Go nie znaliśmy. my, którzy nie towarzyszyliśmy w Jego chorobie.

pojedyncze osoby zwyciężają nowotwór, przeważnie zwycięża nowotwór, zawsze - ZUS.
a zanim to nastąpi można odsuwać smutne myśli prowadząc bloga. ciesząc się błahostkami. dzielnie walcząc albo udając Greka.

***
Ulubiony Doktor powiedział mi przed ostatnią chemią coś w stylu: jak na razie nie ma choroby, to oczywiście sukces. ale tylko czekać, a będzie wznowa w otrzewnej, a potem przerzuty do płuc.
ot, pragmatyzm praktyka.

byłam wczoraj u profesora Szczylika (chemioterapeuty).
mam zrobić PET-a i zobaczymy co dalej.

***
zrezygnowałam z lektoratu, był wysiłkiem ponad moje możliwości.
niestety klerycy byli wspaniali - mądre, bystre chłopaki, znające po dwa - trzy języki.
uczenie ich byłoby czystą przyjemnością.
w trakcie pierwszych zajęć kilka razy zdarzyło mi się poczuć bardzo słabo, więc zdecydowałam się odpuścić.

wielka szkoda, bo fajnie byłoby móc pracować, a jeszcze fajniej - zarabiać.

wniosek z tego, że jak na razie muszę wynaleźć dla siebie jakąś pracę w trybie homeworkingu, z możliwością wykonywania jej z poziomu pościeli.

***
(...)
Idę po szczęście swoje. Po ciszę. Do kogo?
Którędy? Ach, jak ślepiec! Zwyczajnie — przed siebie.

(...)
(Zmęczony burz szaleństwem, Julian Tuwim)

wtorek, 11 stycznia 2011

[268]. http://www.blogroku.pl/chustka,gwf20,blog.html

Ten blog bierze udział w konkursie Blog Roku 2010 w kategorii Ja i moje życie
Jeśli chcesz oddać na niego głos, wyślij SMS o treści A00576 na numer 7122.
Koszt SMS, to 1,23 zł brutto.

poniedziałek, 10 stycznia 2011

[267]. lektorat.

jak pamiętacie wzięłam na siebie lektorat językowy dla kleryków.

jeśli dotrwam do końca tego tygodnia, to będzie cud.
w grupie pięcioosobowej dwie osoby są potężnie przeziębione.
tylko czekać, aż i mnie weźmie ich wirus.

***
jestem nieprawdopodobnie zmęczona.
macie na to jakąś radę?
(wiem, wiem, muszę zrobić poziom żelaza, pewnie mam niskie).

***
od jutra głosowanie na bloga.
nie wiążę z nim większych nadziei, ale będzie mi miło, jeśli zechcecie uczestniczyć w zabawie.

niedziela, 9 stycznia 2011

[266]. dieta po resekcji żołądka.



zamieszczam skan materiału od pani dietetyk, które dostałam po wycięciu żołądka.
skan dotyczy zalecanej diety.
mam nadzieję, że się Wam te informacje przydadzą (a jeszcze lepiej byłoby, gdyby się nie musiały przydać).
wszystko, co tu napisane, to najszczersza prawda.

szkoda tylko, że nikt nie powiedział, że najpierw po resekcji przez trzy miesiące umiera się przez całą dobę w potwornych bólach po zjedzeniu czegokolwiek.

***
katar Syna się nasilił, a dziś dodatkowo ma chrypę i kaszel.
gorączki brak.
Babcia B. obstawia alergię na Kudłatą.

***
zjadłam lody śmietankowe i nic mi po nich nie było.
pyszne były.
a w ubiegłym tygodni zjadłam sorbet ananasowy, też był wyśmienity.

lody, tak jak czipsy, robią mi dobrze.


i pomyśleć, że tytuł posta brzmi dieta po resekcji żołądka...

***
bonus: zrzut pulpitu mojego laptopa, podświetliłam w/w plik dotyczący diety.
opisy pliku dodane przez Niemęża.

sobota, 8 stycznia 2011

[265]. katar.

Syn ma megakatar i kichanie.
albo nadciąga choróbsko albo jest uczulony na Kudłatą.

czekam na rozwój sytuacji.

***
chwyciła mnie dolina że jestem do niczego, że mam tak mało sił do zajmowania się codziennymi sprawami.
najlepiej się czuję, gdy śpię.
we śnie mogę wszystko.

piątek, 7 stycznia 2011

[264]. Kudłata.

zaaklimatyzowała się.

***
nie będzie na razie opisów Kudłatej, bo nie mam sił ani humoru.
byłam dziś u ginekologa - onkologa, osłabił mnie ilością badań do wykonywania, do wykonywania regularnego, do wykonywania profilaktycznego, do wykonywania jeśli zacznie się  c o ś  dziać.

i zmartwił na badaniem usg, w którym wyszło sporo ponad sto militrów płynu w zatoce Douglasa.

***
byliśmy na kolacji ze znajomymi, na sushi.
miło jest móc wyjść z domu, oderwać się od natrętnych, smętnych myśli.

czwartek, 6 stycznia 2011

[263]. dzień Kudłatej.

rano.
oczekiwanie.

***
południe.
nalaliśmy mleka do miseczki, żeby kotecka nie piła zimnego mlecka z lodówecki.

***
popołudnie.
nalałam do drugiej miski wodę, do trzeciej nasypałam karmę.
rozważam siekanie ryby do czwartej miski.

środa, 5 stycznia 2011

[262]. trema.

jutro przybędzie do nas Kudłata, ale mam tremę, luuuudziska...
a jak kocica nas nie polubi?
a jak będzie się nas bać?
denerwuję się.

***

po wielu namysłach (dam radę - nie dam rady - dam radę - nie dam rady - dam radę - nie dam rady itd. jęków przez dwa tygodnie) zdecydowałam się przyjąć zlecenie szkolenia językowego, chociaż od ponad trzech lat zaprzestałam zabaw w uczycielkę, woląc wcielać się w menadżerokołcza.

szkolenie jak szkolenie - ileśtam godzin, ileśtam razy w tygodniu, ileśtam tygodni.
tymczasem czytam ja wytyczne metodologiczne, a tam stoi napisane: 80% czasu lektor ma przeznaczyć na nauczanie języka ogólnego, 20% na język eklezjastyczny.
hłe, hłe, ale numer.
u p r z e w i e l e b n i ę  s i ę.

wtorek, 4 stycznia 2011

[261]. olśnienie.

dziś doznałam olśnienia.
między alejkami sklepowymi (kupowaliśmy wyprawkę dla Kudłatej, która się u nas pojawi we czwartek, przywieziona przez dobrych ludzi z hodowli Kasi) trafiła mnie myśl.
skoro jestem chuda, a nawet bardzo bardzo chuda, to tak ma być.
przynajmniej teraz.
wyrażam na to wewnętrzną zgodę.
niech tak będzie.

weszłam więc do młodzieżowego odzieżowego i wyszukałam najszczuplejsze (nareszcie niespadające z tyłka) pary spodni.
przymierzyłam, kupiłam.
trudno, teraz będę, jestem taka.
fiat voluntas tua.

***

na koniec - słowo do tych, którzy popatrują na mnie spod oka, marszcząc ironicznie brew.
nie jestem podstarzałą anorektyczką.

i mam wasze spojrzenia w metaforycznej piździe, ćwoki.

poniedziałek, 3 stycznia 2011

[260]. poślizg.

jedzenie, prócz banana, usiłuję różne przyjmować.
do repertuaru dołączyłam:
- krakersy z śmietankowym serkiem topionym
- bułkę ciabatkę z oliwą
- gotowane krewetki
- kukurydzę z puszki
- gotowany ryż i makaron
- melona
- mandarynki
- miękkie pierniczki
- chrupki kukurydziane.

jedzenie musi mieć tytułowy poślizg, bo jak nie, to się zatykam, toczę pianę, usiłuję się udusić i zwymiotować jednocześnie. pełen folklor.

teraz rozumiem tych lekarzy, którzy mówili, że woleliby kontynuować chemioterapię niż decydować się na resekcję żołądka.
no ale - co się stało, to się nie odstanie.

niedziela, 2 stycznia 2011

[259]. dorastanie.

kiedy mój Syn miał koło roku, włączyłam Mu bajki.
wówczas, niepomny na Teletubisie, ukochał bajki o Misiu Uszatku.
potem był Strażak Sam oraz Gdzie jest Nemo.
następnie Pat i Mat oraz Bracia Koala.
po nich nastąpiła epoka Williego Fogga i Kubusia Puchatka.

a teraz Syn ogląda Scoobiego, Pszczółkę Maję, Jetsonów.
oraz Bakugan i Ben X.
brrr.

poniżej - zdjęcie konkursowe.
pytanie brzmi: podaj jak się nazywa typek na planie pierwszym.
(matki chłopców wykluczone z udzielania odpowiedzi - dajmy równe szanse uczestnikom!)
brrrr...

sobota, 1 stycznia 2011

[258]. pierwszy post.

witajcie w Nowym Roku.
jak zmęczenie?

Giancarlo przespał noc, my zaś oglądaliśmy film (Hancock), przy czym ja w dwóch trzecich seansu zasnęłam, bo mnie zmógł łyk grzanego czerwonego wina.

zimno jakoś.
i wieje.

wracam kimać.
 
©KAERU 2010
Wszystkie prawa zastrzeżone Sałyga